Nie ma chyba wśród nas nikogo, kto nie widziałby starych sklepów spożywczych z czasów radzieckich, sprywatyzowanych przez "kolektywy pracownicze", a teraz zniszczonych, zamienionych w rozlewnie i rozebranych przez niezbyt udanych najemców. Jeszcze na początku lat dziewięćdziesiątych sprzedawcom, merchandiserom, ładowaczom, księgowym, magazynierom, sprzątaczom, stróżom i innym pracownikom tych punktów gastronomicznych dano możliwość samodzielnego zarządzania placówką, prowadzenia handlu i osiągania zysków. Ale prawie żadnemu z nich się to nie udało.
Powód jest prosty: wcześniej wszyscy otrzymywali gwarantowaną pensję od państwa i każdy miał swój niewielki dochód. Czuli, że to za mało, że muszą zarabiać więcej. Kiedy stali się właścicielami, okazało się, że zorganizowanie dochodowego handlu jest znacznie trudniejsze niż stanie za ladą i nie wszyscy byli w stanie to zrobić. Zamiast zysków były tylko straty. Ludzie nie szturmowali już działów mięsnych i mleczarskich, tylko szli na targ, gdzie wszystko było świeższe i tańsze.
Mijały lata. Stare delikatesy wypełniały się charakterystycznymi zapachami, ponurzy sprzedawcy nudzili się w na wpół zimnych pomieszczeniach, bo nie spłacili wieloletnich długów za ogrzewanie...
Krótko mówiąc, nastąpiła dewastacja.
Równocześnie wyrosło nowe pokolenie handlowców, pojawiły się potężne sieci supermarketów. Kolektywy pracownicze" starych sklepów spożywczych miały do wyboru - albo stać się częścią jednej z sieci supermarketów, zamieniając się z bankrutujących "właścicieli" w zwykłych pracowników i otrzymując w zamian stabilne wynagrodzenie, albo trzymać się "własności", która nie przynosi pieniędzy, a jeśli już, to tylko dla jednego lub dwóch pracowników, którzy zdążyli oszukać innych i podzielić między siebie grosze, które przynosi czynsz i rozlewanie wędzonej wódki dla pijaków.
Nasz "zawodowy" futbol wygląda dziś jak zbankrutowana gastronomia. Obok, bardzo blisko, z powodzeniem działają ligi piłkarskie, przynoszące widzom widowisko, a klubom pieniądze ze sprzedaży transmisji telewizyjnych i innego marketingu. Pieniądze są różne - od bajecznych milionów czołowych lig europejskich po skromniejsze, ale przyzwoite zyski mniejszych lig.
I tylko ukraińscy "profesjonaliści" tego nie robią, trzymając się zgniłych lad jak stare radzieckie ekspedientki w sklepie spożywczym, do którego od dawna nie przychodzą klienci. Kupujący, czyli fani piłki nożnej, już dawno przełączyli swoje telewizory na mistrzostwa Anglii, Hiszpanii, Niemiec, Włoch... Widownia widzów naszych mistrzostw skurczyła się do nieprzyzwoitych liczb, które dzięki Internetowi są już znane wszystkim i stale zbliżają się do liczby właścicieli drużyn, ich przyjaciół i krewnych, wraz z przyjaciółmi i krewnymi zawodników, trenerów, sędziów i innych "piłkarskich" ludzi.
Dlatego nasze władze piłkarskie nie spieszą się z powrotem widzów na trybuny. Bo widzów może być tyle samo, co klientów w tych sklepach gastronomicznych, które nadal są własnością "kolektywów pracowniczych".
Wyjście z tej sytuacji jest proste i oczywiste - przekazać zarządzanie naszymi piłkarskimi mistrzostwami z kompletnie zbankrutowanego "kolektywu pracowniczego" Ukraińskiego Związku Piłki Nożnej z jego słabymi "ligami" w ręce piłkarskich profesjonalistów, najlepiej europejskich.
Ale to nie nastąpi w najbliższej przyszłości. Bo profesjonaliści raczej nie zatrudnią obecnych liderów naszego futbolu, a jeśli już, to nie na wyższe stanowiska. Dlatego liderzy UAF będą trzymać się starych lad bankrutującego delikwenta, w którego zamienia się nasza piłka nożna. Które teraz mają akurat tyle pieniędzy, żeby utrzymać liderów UAF. I więcej nie potrzebują...
Mykola NESENYUK