Napastnik Brugge i Ukrainy Roman Yaremchuk powiedział w wywiadzie dla Het Nieuwsblad, czy myśli o wojnie przeszkadzają mu w grze w piłkę nożną.
- Jak trudno jest myśleć o piłce nożnej, gdy ojczyzna jest atakowana?
- Na początku to był prawdziwy szok. Są gracze, którzy nawet stracili członków rodziny z powodu wojny. Miało to również wpływ na moje wyniki. Grałem dla Benficy, gdy zaczęła się wojna. Straciłem sporo na wadze, bo nie mogłem już spać. Byłem pod telefonem przez całą dobę, obserwując, dokąd zmierzają żołnierze, gdzie uderzają pociski, chciałem wiedzieć, gdzie jest moja rodzina. Chciałem wiedzieć, gdzie mieszkają, jak wygląda sytuacja w moim domu w Kijowie. To było jak hollywoodzki film.
- A w ostatnich latach?
- Gdzieś uczysz się to akceptować. Życie toczy się dalej. Dziś mogę zostawić to za sobą na boisku, chociaż oczywiście nadal śledzę wiadomości. Każdego dnia.
Moja rodzina wciąż mieszka we Lwowie. Tam też jest "gorąco", ale bezpieczniej niż w Kijowie, Charkowie czy Odessie. I nie chcą wyjeżdżać. Zostają tam, gdzie jest ich kolebka, ich dom.
- Słyszałem, że niedawno sprzedałeś koszulkę na aukcji.
- To stało się najnormalniejszą rzeczą na świecie. Na każdym meczu są żołnierze, a my dajemy im koszulki. Tak jak wysyłałem ciężarówki z jedzeniem i lekami na początku wojny.
- Wziąłbyś broń do ręki?
- Łatwo tak powiedzieć, ale nie chcę być populistą. Nie wiem, co to jest. Co się stanie? Nikt tego nie wie. Minęły prawie trzy lata, odkąd byłem na Ukrainie. Kiedyś mogłem wsiąść do samolotu w dzień wolny. Teraz jest to zbyt trudne. Muszę lecieć do Polski i jechać autobusem.