Są w piłce nożnej rzeczy zupełnie niezrozumiałe. Te, które nie dają się wytłumaczyć. Ponieważ wyjaśnienie opiera się na czymś niesamowitym, w co trudno uwierzyć.
Zacznę od historii. 2 września 1936 roku na kijowski stadion „Dynamo”, który obecnie nosi imię Walerego Łobanowskiego, przyszło 45 000 widzów – dwa razy więcej, niż oficjalnie mogły pomieścić ówczesne trybuny. Ludzie przyszli obejrzeć mecz Dynama z reprezentacją Turcji. W rzeczywistości reprezentacja Turcji nie mogła wtedy grać w Kijowie. Związek Radziecki, który w tym czasie obejmował Ukrainę, nie był wówczas członkiem Międzynarodowej Federacji Piłki Nożnej (FIFA), więc żadna drużyna nie miała prawa grać „Sowietów” pod groźbą rychłej dyskwalifikacji. Z kolei w Kijowie grała „drużyna narodowych domów Turcji” – nieoficjalna drużyna, która nie wiedziała, kogo reprezentuje i nie wiadomo, kto w niej grał.
Tak czy inaczej, „Dynamo” wygrało z wynikiem 9:1! Od tego czasu wydarzył się ten mistyczny cud, w wyniku którego nasze drużyny zawsze wygrywały z drużynami tureckimi. Dokładniej, prawie zawsze. Wystarczy przypomnieć historię meczów Dynama Kijów z tureckimi drużynami w europejskich pucharach. Od 1974 roku, kiedy drużyna Kijowa pokonała turecki "Bursaspor" w Pucharze Zdobywców Pucharów, drużyna Dynama zawsze pokonywała drużyny tureckie wynikami dwóch meczów. Przez prawie pół wieku od tej reguły był tylko jeden wyjątek - pod koniec 2002 roku "Dynamo" przegrał w Pucharze UEFA z turecką "Besiktas". Ale tu pojawił się inny mistycyzm - wtedy "Besiktas" trenował... Mircea Lucescu.
Dlatego byłem pewien, że tym razem Dynamo pokona Fenerbahce, mimo wszystkich przewidywań „ekspertów”, którzy przewidywali porażkę Kijowa w pierwszym meczu. Oczywiście nie pisałem wtedy o wspomnianym niezrozumiałym mistycyzmie, żeby nie urazić. Właśnie zauważyłem tydzień temu, że aby wygrać w Stambule, Dynamo będzie potrzebowało odrobiny szczęścia oprócz wszystkiego innego. I to szczęście nadeszło, potwierdzając ustanowioną przez Dynamo Kijów tradycję wygrywania z Turkami prawie dziewięćdziesiąt lat temu.
Najważniejszą rzeczą dla gości było to, aby nie przegapić w pierwszych minutach. Gdyby tak się stało, odtworzenie byłoby prawie niemożliwe. Jednak piłkarze Fenerbahce nie zdobyli trzech bramek ze 100 procent pozycji i stracili po tym pewność siebie. Gospodarze nie mogli fizycznie naciskać na Kijów, tak jak w pierwszych dwudziestu minutach. To naciskanie odpowiedziało im w dogrywce, kiedy drużyna ze Stambułu ledwo czołgała się po boisku, marząc o osiągnięciu po meczu jedenastometrowej kary.
W żaden sposób nie będę kwestionował poprawności taktyki Mircei Lucescu w grze, ani nie będę krytykował Dynama za liczne błędy. Bo widziałem coś innego – w przeciwieństwie do meczów zeszłej jesieni, kiedy oczy ekipy Dynama zbyt szybko blakły w meczach Ligi Mistrzów, tym razem nasi chłopcy byli pewni siebie. Czemu? Bo w piłce nożnej nie przegramy z Turkami! Bez względu na to, jak nazywają się ich drużyny i bez względu na to, kto dla nich gra.
Dlatego pierwsza bramka drużyny „Fenerbahce” z Dynama, która miała miejsce w czwartej połowie dwumeczowego meczu, zakończyła się zupełnie niepotrzebną bramką, dlatego Karawajew, który trafia na bramkę w ważne święta, zrobił nieodparty strzał startowy w decydującym momencie! Stało się tak nie tylko dlatego, że zespół przygotowywał się owocnie i postępował zgodnie z instrukcjami trenera. Najważniejsze, że mieszkańcy Dynama wierzyli, że mogą wygrać! Tak jak poprzednia generacja drużyn wygrała z drużynami tureckimi!
I jeszcze jedno, tym razem piłka nożna sprawiła, że zapomnieliśmy o wojnie nie na dwie godziny, jak tydzień temu w Łodzi, ale na prawie trzy dzięki dogrywce. I za to nasz zespół jest również bardzo wdzięczny!
Mykoła Neseniuk