Dziś, w wieku 59 lat, serce wybitnego włoskiego napastnika Gianluca Vialli przestało bić. Ołeksij Mychajliczenko podzielił się wspomnieniami o Gianluce, z którym ramię w ramię wykuli rewelacyjne mistrzostwo Sampdorii.
— Przede wszystkim chcę złożyć kondolencje rodzinie Vialli i wszystkim kibicom „Sampdorii”. Oczywiście dla mnie, jak i dla wszystkich innych, jego śmierć była prawdziwym szokiem, chociaż powiedział, że ma raka i bardzo boi się śmierci, co jest całkiem naturalne. O ile mi wiadomo, zmarł w Londynie w otoczeniu rodziny.
— Kiedy ostatnio rozmawiałeś?
— Wydaje się, że było to w kwietniu 2014 r. na nabożeństwie żałobnym naszego trenera Vuyadina Boszkowa w Genui. On i ja nie byliśmy bliskimi przyjaciółmi, ale zawsze śledziłem jego pracę zarówno w Chelsea, jak iw reprezentacji Włoch, gdzie występował jako asystent Roberto Manciniego. Nic nie mówiło, że jest chory.
— Jak go pamiętasz?
- Zawsze wesoły i bystry. Nie tylko jako piłkarz, ale także jako człowiek. We wszystkich drużynach, w których miałem szczęście grać, zawsze był zawodnik, który był jej duszą i decydował o ogólnym nastroju w szatni i poza nią. Takimi byli Andrij Mychajłowicz Bahl w Dynamo, Alistair McCoist w Glasgow Rangers i Gianluca Vialli w Sampdorii.
— Musieliście się znać przed przeprowadzką do Genui? Jako minimum wymienia się jasny półfinał Mistrzostw Europy 1988, w którym reprezentacja ZSRR nie pozostawiła szans drużynie włoskiej. Obaj graliście wtedy przez 90 minut.
— Oczywiście, znaliśmy się, ale nie komunikowaliśmy się. Głównie ze względu na barierę językową. Pamiętam, że kiedy Vialli przeniósł się do Juventusu, dał mi swoją koszulkę ze swoim nazwiskiem – ówczesny know-how, bo wcześniej na koszulce umieszczano tylko numery.
— Ciągle to masz?
— Tak, trzymany w domu jako pamiątka po tym wspaniałym zawodniku.
— Więc plotki, że miałeś złe relacje z Viallim i Mancinim, którzy rzekomo trzymali cię z dala od Sampy, nie mają nic wspólnego z rzeczywistością?
— Mam już dość wyjaśniania, że nikt mi nikogo nie postawił. Opuściłem Włochy ze względu na okoliczności i los. W Genui miałem dobre relacje nie tylko ze wszystkimi piłkarzami i trenerami, ale także z zarządem klubu. Nie miałem żadnego konfliktu, a tym bardziej z Viallim, a nie mogło być.
— Pamiętasz swoje pierwsze spotkanie z Viallim po transferze do Sampdorii?
- Oczywiście. Reprezentacja ZSRR pod wodzą Byszowca grała z Sampdorią. Rozpocząłem mecz w drużynie radzieckiej, a zakończyłem już w drużynie włoskiej. Vialli opuścił to spotkanie z powodu kontuzji, ale był na stadionie. Podszedł do mnie, gdy byłem jeszcze w szatni, a potem zrobiliśmy sobie zdjęcie z nim i Mancinim przed wyjściem na boisko. Mam gdzieś to zdjęcie.
Wiele chwil zostało zapamiętanych. Był bardzo pogodnym i beztroskim człowiekiem, równie dobrym w relaksowaniu się jak i grze w piłkę nożną. Ani razu nie widział go w złym humorze. Ludzka orkiestra. Jeśli Mancini był mózgiem tego zespołu, to Vialli jest jego duszą.
— Może udało mu się czegoś nauczyć? Może zaszczepiłeś miłość do jakiejś włoskiej potrawy?
— Byłem otwarty na eksperymenty, więc próbowałem prawie wszystkiego. Poza tym nie byliśmy zbyt blisko z Viallim. Przez pierwsze sześć miesięcy prawie nic nie rozumiałem. Rozmawiałem głównie z Gianlucą Pagliucą, który był moim współlokatorem.
— We Włoszech spędziłeś tylko jeden sezon, ale udało ci się zostać mistrzem. Ani wcześniej, ani później „Sampdoria” nie odniosła takiego sukcesu. Co sprawiło, że marzenie się spełniło?
— Kilku kluczowych graczy opuściło początek sezonu z powodu kontuzji, w tym Vialli, który, nie patrząc na to, został królem strzelców tych mistrzostw. Czasem wynik ciągnął się dosłownie po żyłach, czasem mieliśmy szczęście. Ale jestem bardzo szczęśliwy, że wszystko się udało i prezes klubu Paulo Montovani osiągnął cel, jakim było zdobycie przez jego drużynę mistrzostwa za życia.
— "Sampdoria" nie należała do faworytów wyścigu o mistrzostwo sezonu 1990/1991. Kiedy ty i twoi partnerzy zaczęliście patrzeć na złote medale?
— Po pierwszej części mistrzostw, kiedy udało nam się nie przegrać ani z „Milanem”, ani z „Napoli” z Maradoną, który był wtedy jeszcze w fantastycznej formie. I mecz z Interem stał się kluczowy, kiedy zostałem zdjęty z boiska, a moi partnerzy w mniejszości nie tylko odzyskali siły, ale i wygrali.
— Swoją drogą, za co dostałeś czerwoną kartkę?
— Giuseppe Bergomi prowokował mnie przez cały mecz, celowo depcząc mi po piętach. W pewnym momencie odepchnąłem go, ale nawet go nie dotknąłem. Mimo to upadł na trawnik i złapał się za twarz. To wystarczyło, aby sędzia, który widział ten odcinek, wyrzucił mnie z boiska.
— Nie ma wątpliwości, że Sampdoria będzie starała się w jakiś sposób upamiętnić Vialliego. Jak traktowali go kibice, gdy był jeszcze na boisku?
- Był jednym z ulubieńców tyfusu. A jak mogłoby być inaczej? W sezonie mistrzowskim strzelał niesamowite gole. Ogólnie rzecz biorąc, bardzo trudno jest, gdy faceci, z którymi grałeś, opuszczają twoje życie. Zwłaszcza, gdy są jeszcze młodsi od ciebie.
Artem Wojcechowski