Ukrainian pomocnik „Krywbassu” Egor Tverdokhlib opowiedział o swojej grze w akademii kijowskiego „Dynamo”.
— Zaczynałeś grać w piłkę na bardziej poważnym poziomie w akademii kijowskiego „Dynamo”. Jak się tam znalazłeś?
— Grać dla kijowskiego „Dynamo” to było moje dziecięce marzenie. Ile sięgam pamięcią, z tatą i starszym bratem ciągle jeździliśmy do Kijowa na mecze „Dynamo” na stadionie imienia Łobanowskiego oraz na NSC „Olimpijski”. Kiedy trenowałem w fastywskim „Olimpie”, mieliśmy specjalistę, który pracował w strukturze „Dynamo”. Zaproponował mi przejście na próbę. W tym czasie trenowałem przez pół roku w „Czajce”. Kiedy udałem się do Kijowa i podszedłem, nawet nie uwierzyłem, że mi się to udało. Chociaż trenowanie w szkole „Dynamo” nie było proste. Z uwagi na to, że codziennie dojeżdżałem do Kijowa ze swojej wioski półtorej-dwie godziny w jedną stronę. Ale musiałem też uczyć się w szkole. Czasami, aby zdążyć na trening, musiałem opuszczać lekcje. Po tych półtora roku takiego grafiku byłem zmęczony. Może to także dlatego, że byłem niedojrzały, nie przywykłem do takich prób. Niemniej jednak, nie żałuję, że to przeszedłem. Te trudności mnie wzmocniły. Musiałem codziennie pokazywać charakter.
— Dlaczego nie zatrzymaliście się w szkole „Dynamo”?
— Trudne pytanie. Na początku trenowałem pod kierunkiem Jurija Jeśkina. Później z dwóch drużyn rocznika 2000 zrobili jedną. Trener też się zmienił. Wkrótce musiałem odejść. Wszystko wyszło banalnie: po jednym z treningów powiedziano nam, aby zostać i ogłoszono, kto odchodzi z drużyny. Cała lista z dziewięcioma lub dziesięcioma chłopakami. Dla mnie to był ogromny cios. Jechałem z tatą w samochodzie do domu i nie mogłem się uspokoić. Nie mogłem uwierzyć, że mnie wyrzucili. I nie wiedziałem, co robić dalej. Nawet myślałem, aby skończyć z piłką nożną. Takie myśli też się pojawiały, chociaż miałem zaledwie 13 lat. Później podobne myśli nawiedzały mnie jeszcze kilka razy, ale pomogli mi mama z tatą. Przyjechałem do domu, zaczęliśmy się radzić, co robić. Postanowiłem, że pokażę, że mogę i jestem zdolny. Od razu zadzwoniłem do trenera „Czajki”, powiedziałem, że wyrzucili mnie z „Dynamo”. Trener mnie wsparł, kazał wracać, że na mnie liczą. W ogóle wtedy drużyna mnie wsparła. Jestem wdzięczny za to chłopcom i trenerowi.
— Po tej historii pozostała jakaś uraza? Może postrzegasz „Dynamo” jako szczególny drażniący element?
— Nie. Byłem dzieckiem. Po co trzymać dziecięce urazy? Tym bardziej, że trudności w mojej karierze występowały już później. Powiedzmy, kiedy grałem wśród amatorów za wyszogrodzką „Czajkę”. Tę drużynę stworzono, aby chłopcy, którzy nie dostali się do profesjonalnej piłki nożnej, mogli trenować i grać jeszcze przez rok i być może zaprezentować się przed przedstawicielami jednego z klubów. Na koniec sezonu drużynę rzeczywiście rozwiązano. Pojechałem na próbę do Ługańskiej „Zorii” U19. Byłem miesiąc na próbie. Zapewniano mnie, że pasuję i według tego mam zostać. Po miesiącu zgrupowań rzeczywiście doszło do podpisania kontraktu. Wydawało się, że zostały tylko formalności, ale pięć dni przed rozpoczęciem mistrzostw mówią mi: „Nie pasujesz. Kontrakt nie będzie.”
Iwan Werbycki