Ukraiński obrońca „Westerlo” Sergiusz Sydorczuk opowiedział o trenerach „Dynamo”, z którymi pracował.

— Od 2012 roku zdążyliście pracować pod kierownictwem wielu trenerów – Błochin, Rebrov, Chaczkiewicz, Mychajłyczenko, Lucescu. Co najbardziej zapadło w pamięć podczas pracy z każdym z nich?
— Jeśli wspomnieć wszystko, to może być bardzo długa rozmowa. Jeśli zminimalizować, przejdźmy po kolei. Błochin – to możliwość dotknięcia legendy. Mam na myśli dotknięcie nie w fizyczny sposób, a w tym, że pracowaliśmy razem. Było wielu wybitnych piłkarzy przy nim. Oczywiście, Błochin – to pierwsza szansa, za co będę mu wdzięczny, dopóki nie zakończę kariery zawodowej.
Rebrov – za tytuły, za ukształtowanie mnie jako piłkarza. Zobaczyłem, jak mogą pracować młodzi trenerzy. Mogą działać trochę inaczej, nie tak, jak zawsze.
Następny był Chaczkiewicz. Jestem mu wdzięczny głównie za opaskę kapitańską. W ostatnim okresie u Chaczkiewicza miałem kontuzję, nie grałem, był to trudny okres. Przy Mychajłyczence jakby otrzymałem drugą szansę – i za to mu bardzo dziękuję. Przy nim, swoją drogą, żegnałem się na bazie z chłopakami i mogłem wyjechać z „Dynamo”. Ale wtedy to się nie udało. Po tym nieodjeździe wszystko zaczęło mi iść lepiej.
— Czy ma pan na myśli historię z „Beşiktaşem”?
— Tak, tak. A po tym przyszedł Mister. On i Sergiusz Rebrov – to dwóch symbolicznych trenerów w „Dynamo” dla mnie. Mister nauczył mnie zwracać uwagę na małe szczegóły. Zobaczyłem, że dla trenera nie ma znaczenia, ile masz lat – czy jesteś za mały, czy za stary. Ważna jest energia, którą dajesz swoim podopiecznym. Daje mi wiele w piłce nożnej, czego nie mógłbym wziąć od 20 czy 23 lat. Kiedy stajesz się trochę starszy, rozumiesz, po co on to wszystko robi.
Darina Kalinczuk