Były obrońca kijowskiego „Dynamo” Stefan Reszko udzielił obszernego wywiadu „UF”, w którym wspomniał wiele interesujących rzeczy ze swojej kariery.

<!-— post-cut -->
— W maju tego roku minie pół wieku od pierwszego zwycięstwa „Dynamo” w Pucharze Zdobywców Pucharów. Czy planowane są jakieś wydarzenia z tej okazji?
— Nie wiem. Na razie nikt o tym nie mówi. Ale najpierw trzeba dożyć do tej daty, biorąc pod uwagę, w jakiej sytuacji się teraz znajdujemy.
— Co możesz powiedzieć o tym zwycięskim dla „Dynamo” turnieju?
— To był ogromny sukces. Jak nie jak, to pierwszy trofeum europejskie dla drużyn ZSRR. Przygotowywaliśmy się do tego, czekaliśmy na tę okazję. Łobanowski przyszedł i w ciągu roku stworzył nową drużynę. Nowa gra, nowe podejścia do piłki. Mieliśmy dużą konkurencję, intensywne treningi. W finałowym meczu Pucharu Zdobywców Pucharów wygraliśmy dość łatwo.
— W czasach radzieckich, z trzech europejskich turniejów, Puchar Zdobywców Pucharów był uważany za najsłabszy. To prawda?
— Nie, to nieprawda. W rankingu był na drugim miejscu. Ponieważ o Superpuchar walczyli zwycięzcy Pucharu Mistrzów Europy i Pucharu Zdobywców Pucharów. A Puchar UEFA zawsze był na trzecim miejscu.
— A co z poziomem drużyn?
— Drużyny, z którymi musieliśmy grać, były dość przeciętne. Choć z takimi klubami jak PSV Eindhoven czy Eintracht, mecze były dosyć trudne. Poziom niemieckiego i holenderskiego futbolu w środku lat 70. XX wieku był bardzo wysoki. Hiszpański i włoski futbol były na drugich rolach. Takie drużyny jak „Barcelona” i „Real” na arenie międzynarodowej nie radziły sobie dobrze. „Bayern”, „Ajax”, PSV, „Feyenoord” — te kluby wtedy były na topie.
Na najwyższym poziomie stał niemiecki futbol. „Bayern” trzykrotnie zdobywał Puchar Mistrzów. Reprezentacja RFN w 1974 roku zdobyła tytuł mistrza świata. A Holendrzy przynieśli nam tiki-takę. Johan Cruyff i Johan Neeskens, a także Niemcy Franz Beckenbauer i Gerd Müller, byli największymi gwiazdami futbolu w tamtym czasie.
— Jaki był nastrój w drużynie przed rozpoczęciem tego turnieju o Puchar Zdobywców Pucharów? Czy było zadanie zdobycia tego trofeum?
— Szczerze powiem: nie myśleliśmy o tym. Łobanowski nie mówił nam, że musimy koniecznie zdobyć to trofeum lub dojść do finału. Na każdy mecz nastawialiśmy się, jak na ostateczny. Jeśli szczerze, to na początku mieliśmy trudności przejścia przez ten turniej.
— Który z meczów tego turnieju najbardziej zapadł ci w pamięć?
— Z PSV. W rankingu ten holenderski klub zajmował wówczas pierwsze miejsce w Europie. Pamiętam, że Łobanowski na odprawie przed meczem powiedział: „Gramy z drużyną numer jeden w Europie”. I powiem вам, że czuliśmy drżenie w kolanach po obejrzeniu kilku ich meczów.
Mychajło Oszemkow specjalnie jeździł na Zakarpacie i tam z węgierskiej telewizji nagrywał ich mecze. Do gry z nami „Eindhoven” był o głowę wyższy od nas. Mieli wielu reprezentantów w swoim składzie — nie tylko Holendrów.
— W meczu z „Eindhovenem” grałeś osobno przeciwko komuś?
— W „Eindhovenie” grał szwedzki napastnik — Ralf Edström (najlepszy piłkarz Szwecji 1972 i 1973 roku, uczestnik mistrzostw świata 1974 i 1978 — aut.). Bez niego żadna z ataków Holendrów nie obywała się. Podawali mu piłkę, on ją łapał i głową przepuszczał komuś pod strzał.
My już wiedzieliśmy o tym zagraniu. Na odprawie Łobanowski nam mówił: „Zamykajcie flanki, żeby nie było podań do tego Edströma”. Szwed był o głowę wyższy od nas (wzrost Edströma 191 centymetrów, Reszko — 182, Fomenko — 181, Kon’kow i Kołotow — 180 — aut.). Zadania grać przeciwko niemu osobiście nie było. Ale wokół naszej bramki trzeba było grać z nim bardziej ciasno. W Kijowie nie sprawił nam wielkich problemów (pod koniec meczu strzelił w poprzeczkę z kilku metrów — aut.). A w Eindhoven zdobył dwie bramki.
— Jak to zrobił?
— Pierwszą bramkę zdobył po tym, jak Rudałkow w skoku złapał piłkę, ale po lądowaniu wypuścił ją z rąk. Edström dogonił ją do pustej bramki. A drugą bramkę strzelił pod koniec drugiej połowy. Po stałym fragmencie piłka została wrzucona do pola karnego i Edström mocno uderzył głową. Miałem tam z Kołotowem nieporozumienie. Obaj niby mieliśmy Szweda w swojej strefie. Kołotow z przodu, ja z tyłu. Tak się stało, że on nas obaj ominał (uśmiecha się).
— Mówiłeś, że bardzo ciężko zaczynaliście ten turniej…
— Bułgarski klub CSKA „Szeptymwiersko Znami” okazał się dla nas trudnym rywalem. Tam prawie połowa drużyny to reprezentacja Bułgarii (dziewięciu zawodników reprezentacji Bułgarii, Reszko osobiście pilnował najgroźniejszego napastnika Petera Żekowa — właściciela „Złotej Muli” z 1969 roku — aut.). Co można powiedzieć: oba mecze z nimi były trudne. W Kijowie i Sofii odniesliśmy minimalne zwycięstwa 1:0 przy użyciu mądrej taktyki.
— Przed pierwszym meczem z Bułgarami doszło w waszej drużynie do nieprzyjemnego incydentu. Opowiesz?
— O, cóż. Tam była taka historia, że jej szczegóły, myślę, nie należy opowiadać. Krótko mówiąc: był dzień urodzin, zdaje się, u Kołotowa (u Troszkina — aut.), na którym między dwoma zawodnikami miała miejsce niewielka sprzeczka (they fought — aut.). Nazwisk tych piłkarzy podawać nie będę. Powiem tylko, że jeden z nich, jeszcze żyje, a drugiego już nie ma. I to wszystko (Włodzimierz Piereturin, który jako komentator razem z „Dynamo” jeździł na ten mecz, w na żywo i w raporcie o meczu dotknął tej skandalu — aut.).
— Czy całe „Dynamo” było na tych urodzinach?
— Nie. Ja nie byłem. Więc tego wszystkiego, co tam się działo, nie widziałem.
— Potem miałeś „Eintracht”…
— Którego także przeszliśmy ciężko. Myślę, że Niemcy gdzieś nas niedoszacowali. W „Eintrachcie” grali dwaj mistrzowie świata z 1974 roku — Jürgen Grabowski i Bernd Helzenbein. Przed meczem dziennikarze przeprowadzali z nimi wywiady, pytali, jak oni z nami zagrają. Tak mówili, że zamierzają przekonywująco wygrać — 3:0, 4:0. Argumentowali tym, że do ZSRR mają za daleko lecieć. Dlatego należy wszystko załatwić w domu, żeby do Kijowa leciały rezerwy.
I powiem ci, gdy rozpoczął się mecz, a nam już w drugiej minucie strzelili gola, to pomyślałem: na pewno przegramy 3-4:0 (uśmiecha się). Pierwszą bramkę Niemcy zdobyli nam z rzutu wolnego, ktoś strzelił (Nikkiel — aut.), a Żenia (Rudałkow — aut.), prawdopodobnie, ten moment przegapil. Później zwolnili tempo, my wyrównaliśmy grę, a Onyszcznko doprowadził do remisu. Po przerwie, przy wyniku 1:1, „Eintracht” zorganizował długotrwały szturm na naszej bramce. Była sprzeczka w naszym polu karnym z Helzenbeinem, który wziął i upadł, nie ruszając się. Sędzia dał rzut karny, który zdobyli 2:1. Jednak pod koniec meczu Niemcy, nie wytrzymując tempa gry, pozwolili Błochinowi i Muntianowi oddać celne strzały (83 i 87 minuta — aut.).
— To prawda, że przed meczem piłkarze „Eintrachtu” jako pamiątki dali wam maszynki do golenia?
— Taka tradycja była. Pamiętam, te maszynki działały na baterie. Co my im daje — nie pamiętam. Pewnie jakies matrioszki (uśmiecha się). Ale tym zajmowało się nasze kierownictwo, my o tym nic nie wiedzieliśmy. Nie było tak, żeby piłkarze coś sobie nawzajem dali. Różne rzeczy przynosili inni ludzie. Mówili — to są pamiątki dla drużyny.
— Na konferencji prasowej po meczu w Niemczech z „Eintrachtem” Oleg Bazyliwicz powiedział dziennikarzom: „Dziś widzieliście wyjazdowy model naszej drużyny”. Jak wyglądał ten model w wykonaniu „Dynamo”?
— Stosowaliśmy go, gdy musieliśmy nie przegrać, żeby gdzieś zgarnąć remis. Model wyjazdowy — to kiedy przy stracie piłki natychmiast cofałyśmy się na swoją połowę boiska i grałyśmy ciasno z każdym. Rywal atakuje — wszyscy, zaczynając od Błochina i Onyszcznki, spotykamy go. Zadanie: nie dać się rozegrać. Jeśli przejmowaliśmy piłkę, od razu szła szybka kontra. To były szybkie rajdy Matwiejka i Troszkina po lewej i prawej stronie lub Kołotowa i Weremiejewa przez środek. Także niespodziewane pojawienie się na wierzchołku ataku Onyszcznki lub Muntiana.
— A jeszcze — długi пас w kierunku szybkości Błochina?
— Oczywiście. Często wykorzystywaliśmy jego szybkościowe cechy. Ale nie zawsze to działało. Błochina już wszyscy znali, więc bardzo ciasno go trzymali.
Kontra miała być szybka. Kiedy nie wychodziło, zaczynaliśmy trzymać piłkę na swojej połowie boiska. Mogliśmy oddać podanie bramkarzowi, obrońcy zaczynali rozgrywać piłkę między sobą. Z tego powodu nas nie lubiano i dużo krytykowano, szczególnie przez moskiewskich dziennikarzy.
— Mówią, że w grze „Dynamo” była wyraźna arytmia — 15 minut pressingu, 15 minut odpoczynku. To prawda?
— Cóż, to już nie był model wyjazdowy. To był nasz taki ruch taktyczny. Wchodziliśmy na boisko i od pierwszej minuty włączaliśmy pressing — 10-15 minut. Zamykaliśmy wszystkie kierunki. Jeśli piłka była u bramkarza rywala, to robiliśmy tak, żeby nie mogli spokojnie wprowadzić ją do gry. Z prawej, z lewej, ramię w ramię z rywalem, aby nie dać im przyjąć piłki. Oto, co obejmował pressing. Ale przez cały mecz nikt nie będzie pressować — sił nie wystarczy. Potem potrzeba było pauzy (u Łobanowskiego wszystko było naukowo uzasadnione: obliczono, że zawodnik przy maksymalnym tempie może działać przez 8-15 minut — aut.).
— Przejście od pressingu do pauzy odbywało się na komendę?
— Komenda była od Łobanowskiego czy jeszcze od kogoś z trenerów do kapitana drużyny — Kołotowa lub Muntiana, a oni już dawali znak wszystkim nam. Ponieważ gdy się biega, to nie zauważasz czasu.
— Najgorsze boisko, na jakim przyszło wam w Europie grać?
— Chyba w Turcji, kiedy graliśmy z „Bursasporem”. Tam była łyse pole. Wtedy jeszcze nie było systemów ogrzewania boisk.
— A w Bazylei, gdzie graliście finał?
— W zasadzie, normalne zielone boisko, ale nie idealne. Nie takie, jak dzisiaj na stadionach — bilardowy stół.
— Za ile dni przed finałem zamknęli was na bazie?
— Siódmego maja wygraliśmy w Erewaniu z Araratem 3:2 („Araratem” kierował Wiktor Masłow, trener „Dynamo” w 1964-1970 — aut.). W odniesieniu do nas ermeńscy zachowywali się niezbyt dobrze. Grali brutalnie, kibice po meczu krzyczeli coś w adres sędziego, coś wymagali (sędziował tę mecz moskwianin Włodzimierz Rudniew — aut.).
Nie mogliśmy długo wyjechać ze stadionu. Zawieziono nas do lotniska w towarzystwie policji: samochód z przodu, samochód z tyłu. Administrator zajmował się biletami, a nas podwieziono prosto do samolotu.
Do finału w Bazylei było sześć dni i przez cały ten czas byliśmy na bazie — przygotowywaliśmy się.
— Jaki był nastrój? Czuliście, że wygraicie finał?
— Oglądaliśmy mecze „Ferencvárosu”. Po drodze do finału Węgrzy przeszli silne drużyny — „Liverpool”, „Czerwone Gwiazdy” (a także „Cardiff City” i „Malmö” — aut.). Nie mieliśmy żadnego „rozluźnienia”. A Łobanowski nie pozwalał nam tego zrobić. Ciągle podkręcał, mówił, że Ferencváros to bardzo poważny zespół. Tak więc na mecz wyszliśmy z tremą. Oczywiście się denerwowaliśmy, w końcu to finał Pucharu Zdobywców Pucharów.
Prawda, mieliśmy impresario, który woził nas po Europie i zarabiał na tym pieniądze (to juba, gdy wygraliśmy Puchar Zdobywców Pucharów). Miał na nazwisko — Ukraińczyk. Sam był polskim Żydem z rosyjskiej imperii. W 1918 roku uciekł z Rosji do Francji. Tak więc przed grą wyszliśmy na boisko, żeby zrobić kilka kroków, „pomaćtać”. Zawsze taka tradycja była. Idziemy: ja, Trocha, Matwij z poważnymi minami. My już nie widzimy siebie. Ukraińczyk podchodzi do nas i mówi po rosyjsku: „Panowie, dlaczego tak się denerwujecie? Widzę strach w waszych oczach”. My do niego: „No, to jak finał!” A on: „Słuchajcie, kierownictwo „Ferencvárosu” powiedziałem: „Jeśli „Dynamo” wam strzeli więcej trzech, to nie przejmujcie się zbytnio” (uśmiecha się). On był człowiekiem z humorem, To nam tak powiedział przed grą.
No, uśmialiśmy się i poszliśmy. Zagraliśmy — 3:0. A po finale Ukraińczyk podszedł do mnie i Troszkina i mówi: "No, co ja wam mówiłem?”
— Jak świętowaliście zwycięstwo?
— Cóż, nie było nic takiego, jak teraz — fajerwerki z konfetti.
— Szampan był?
— Oczywiście. Muskatowy przy tym! (uśmiecha się.)
— A ile w ten Puchar wchodziło butelek?
— Nie wiem, ile, ale niewiele. Piliśmy prosto z Pucharu — każdy podszedł i zrobił łyk-dwa, kto ile zdążył.