„Żyłem w cudownych piłkarskich czasach” – tak mawiał słynny piłkarz, Zasłużony Mistrz Sportu, pięciokrotny mistrz ZSRR, siedmiokrotny zdobywca Pucharu ZSRR, zdobywca Pucharu Pucharów i Superpucharu UEFA Puchar z 1975 roku, brązowy medalista igrzysk olimpijskich z 1976 roku nazwał swoją drugą książką, wydaną w 2007 roku w Montrealu Leonid Buryak. Zagrał 56 meczów w ZSRR, 51 w europejskich rozgrywkach dla Dynama.
Buryak jest zasłużonym trenerem Ukrainy, najlepszym trenerem kraju w latach 1994 i 1995, byłym trenerem reprezentacji Ukrainy. W swojej książce autor opowiada o życiu, o drodze w wielkim futbolu, o swojej karierze trenerskiej, o przyjaciołach, o rodzinie.
Dla tych, którzy nie mieli okazji przeczytać tej książki, podaję jeszcze trzy fragmenty z jej 27 rozdziałów, a to 314 stron.
Musiałem wygrać
W sezonie 1982 Dynamo Mińsk stało się głównym pretendentem do złotych medali mistrzostw kraju. Mińska drużyna pokonała Spartaka i Dynamo Tbilisi, wyprzedzając nas. Pod koniec mistrzostw dogoniliśmy ich punktami i na trzy kolejki przed końcem mistrzostw gościliśmy Spartaka w Kijowie. Trzeba było wygrać.
Szczerze mówiąc, zadanie to nie wydawało mi się osobiście takie trudne. Po pierwsze zabrali przeciwnika u siebie, co zawsze dodaje sił. Po drugie, wciąż jesteśmy silniejsi od Spartaka. Potwierdzają to wyniki ostatnich lat. Tak, a mecz był bardzo prestiżowy.
Ale przegraliśmy. I choć tego dnia grający na swoim boisku Mińskowcy również stracili punkt (ale jeden, a nie dwa, jak my) w meczu z Pakhtakorem, to można niemal na pewno założyć, że spór między nami został już rozstrzygnięty.
Potem jednak pod koniec mistrzostw pokonaliśmy Dynamo Tbilisi i Ararat, ale górą okazali się też Mińscy: w ostatnich dwóch rundach pokonali kolegów z Moskwy i Spartaka.
W wyniku wielomiesięcznych zmagań Dynamo Mińsk zdobyło 47 punktów, Dynamo Kijów - 46, Spartak - 41. Nasi kibice przyzwyczaili się jednak do czegoś więcej i więcej od nas oczekiwali. Tym samym finisz mistrzostw okazał się mniej radosny niż się spodziewaliśmy.
Obdarzony „Jakością wszystkich cech”
Kiedy pożegnalny mecz Błochina był rozgrywany na Stadionie Republikańskim, Oleg zapomniał lub nie chciał mnie na niego zaprosić. Inni zapraszali i razem graliśmy jako część światowej drużyny. Nasz związek pozostał normalny. Może nie tak blisko jak wcześniej, kiedy były wspólne zainteresowania, jeden trener i jedno marzenie. Oczywiście przeszłość została jakoś wymazana, zarośnięta mułem…
Szkoda, że wokół nas tyle plotek. Ludzie chcą przedstawiać wszystko inaczej niż jest w rzeczywistości. Zawsze szanowałem Błochina, jego działalność trenerską i zastępczą. Z tym człowiekiem dużo wygrałem, a tak zostałem wychowany, że bardzo ostrożnie traktuję takie rzeczy.
... Tutaj pozwolę sobie na małą dygresję, aby podzielić się kilkoma przemyśleniami na temat składników talentu Błochina. „Jakość wszystkich cech napastnika jest największym osiągnięciem w grze”. Te słowa należą do jednego z najbardziej szanowanych trenerów - Borysa Andriejewicza Arkadiewa. Tak, cała drużyna dąży do celu, w imię tego „małego cudu” wszyscy 11 piłkarzy, którzy są na boisku i zjednoczeni w drużynie orają, nie szczędząc wysiłku. Kiedy nadejdzie ten ostatni moment, decydujące słowo musi powiedzieć ktoś sam. Eksperci nazywają to „realizacją szansy na zdobycie gola”. Tak więc od 1972 roku Oleg Błochin przez wszystkie sezony swojej piłkarskiej kariery przekonywał wszystkich, że jak nikt inny jest obdarzony „jakością pod każdym względem”. I przekonał mnie.
Najważniejsze są szkolenia, a nie lekarze
W ostatnich latach stan zdrowia Walerija Wasiljewicza Łobanowskiego pogorszył się. Jak ustalili lekarze miał cały "bukiet" dolegliwości. Wasilicz, zaciskając zęby, kontynuował pracę i nie chciał słyszeć o leczeniu. Liderzy klubu zaproponowali mu poddanie się badaniom i hospitalizację w najlepszych klinikach w Izraelu, Niemczech czy Hiszpanii.
Kiedy Dynamo zorganizowało zgrupowanie w Izraelu, udało im się wciągnąć go do biura tamtejszej gwiazdy. Obiecał, że za półtora tygodnia jeden z kwiatów z „bukietu chorób” zwiędnie na zawsze. W tym celu konieczne było poddanie się leczeniu w szpitalu. Wszyscy przekonali Łobanowskiego, ale bardziej niż inni - Igora Michajłowicza Surkisa. Ale wszystko poszło na marne.
„Nie przyszedłem leżeć w szpitalnym łóżku. Mamy dużo pracy. Pośpieszmy się. Podróż powrotna zajmie około dwóch godzin. Główny trener nie powinien spóźniać się na zajęcia ”, Wasilicz był oburzony po wizycie w„ luminarzu ”.
Pieniądze traktował beznamiętnie, nie było w nim ani odrobiny komercji. Dobra i wygoda go nie pociągały. Był nieuleczalnym idealistą pracoholikiem. Materiał był dla niego na ostatnim miejscu.
Tylko raz przyznał, że gdy podczas olimpiady w 1976 roku zobaczył przytulny domek pod Montrealem, zapragnął wybudować taki sam w zacisznym miejscu pod Kijowem. Dowiedział się o tym Igor Michajłowicz i jakimś cudem zabrał Wasilicza do Koncza-Zaspy. Wkrótce wzniesiono tam drewnianą ramę. Przyszedł tu z przyjemnością - nagromadzone zmęczenie zostało usunięte jak gdyby ręką. Kiedy wypadły rzadkie dni, a nawet godziny odpoczynku, zapraszał: „Chodźmy na kawałek drewna”.
Aleksander LIPENKO